Cześć. Dawno mnie nie było, zniknąłem na trochę - znowu jestem. Tym razem z opowieścią, która będzie - mam nadzieję - miło umilać wam czas podczas czekania na następny wpis. Dajcie znać, co sądzicie o takiej formie i czy takie przerywniki będą wam odpowiadać! 
Następna część już w drodze.




Błysk światła. Oślepiający promień wypalający oczy. Nic nie widzę, nic nie słyszę. Zamykam powieki. Dopiero później zaczynam czuć. Dławię się. Moje płuca niczym nowo narodzone dziecko - rozpaczliwe potrzebują pomocy. Wypluwam wodę, która jakimś sposobem znalazła się w moich ustach. Ból mięśni pamiętających wczorajszą pracę. A może dzisiejszą? Nie potrafię sobie tego przypomnieć. Nie teraz. Nie teraz, kiedy…
Ból.
Przewracam się na bok, czując, jak niewidzialne łzy zbierają mi się pod zamkniętymi powiekami - niewidzialne, bo nieistniejące. Próbuję coś powiedzieć, choć z mojego gardła wydobywa się skrzek. Dopiero po chwili dociera do mnie głos:
- STAWAJ, POWIEDZIAŁEM! Nie będę marno-ować na ciebie ani sekuu-undy dłużej. Wstawaj albo cię zabiję-ę! - Nie zabijesz, wiem o tym, ale kiedy nagle prawe udo zaczyna promieniować bólem, Śmierć materializuje się w moim umyśle, cierpliwie spoglądając na moją walkę. Czy na pewno tego chcę? - myślę, by za chwilę poczuć kolejne ognisko bólu. Muszę. Po to się urodziłem. Po to oddycham. Śmierć z niesmakiem odchodzi, a ja otwieram oczy.
Popękana skóra piecze, kiedy dochodzi do niej, że już mogę czuć. Najpierw jedna, później druga ręką. Wciąż słyszę krzyk, ale jest dla mnie nieważny. Wstając, znowu przegrywam. Nie potrzebuję dodatkowego potwierdzenia.
Świńska morda łypie na mnie tępym spojrzeniem, a wychudzona klatka piersiowa błyszczy miedzianym odcieniem. Czyli rozpoczął się nowy dzień tygodnia, Garold użył wody. Próbuję podnieść się na nogi, ale prawa kończyna odmawia posłuszeństwa - upadam głową na kamień, a z przytrzaśniętego ucha uchodzi krew, zupełnie niezaciekawiona stanem byłego właściciela - po prostu szukająca wyjścia z tego bajzlu.
- Cożeś narobił, śmierdzielu-u! Dzisiaj jest wystaa-awa, a ty masz się prezentowa-ać!
Jestem przygotowany na kolejne kopnięcie, więc mimowolnie próbuję napiąć mięśnie. Odmawiają mi posłuszeństwa, a ja nie mam im tego za złe - nic na tym świecie nie funkcjonuje za darmo.
Jestem nikim.
Ta myśl nieco ożywia zwłoki mojego nienarodzonego echa, po chwili znowu rzucając je do rowu. Żeby być nikim, trzeba być najpierw Czymś. Ja nie jestem nawet powietrzem. Nie potrzebują mnie.
Kolejne krzyki wcale nie napędzają mnie do wstania. Chcę tak leżeć, chcę umrzeć, ale wyszkolony umysł jest silniejszy. Za trzecim razem wstaję, znowu spoglądając na świński ryj.
- Musimy cię-ę umyć. Dzisia-aj jest wysta-awa! - pluje mi w twarz, a ja tylko potwierdzam fakt, że Garold jest głupi. Głupi, a jednak będący Czymś.
Czuję szarpnięcie, a później ból, kiedy nieobcięte paznokcie przebijają popękaną skórę, otwierając kolejne drogi ucieczki dla krwi. Przynajmniej ona będzie wolna.
Nie myślę, kiedy ktoś szoruje mnie szorstką, pamiętającą ludzi starszych ode mnie szmatą. Nie czuję, kiedy mydliny, które wypełniają przerażająco gorącą wodę, śmierdzą gorzej niż Garold. Daję się szarpać, daję mydlinom wpływać do moich oczu. Boli. Przestaję wyraźnie widzieć, a moje łzy mieszają się z wodą próbującą wydostać się z mojej twarzy, przepływając przez nieidealne, ostre rysy twarz, zaciśnięte usta i nieco zbyt bardzo wysunięty podbródek. Zaczynam się śmiać. Nic nie widzę. Może nie zostanę sprzedany, skoro oślepnę? Już parę uderzeń serca później czuję uderzenie.
- Zamknij pysk, nikt nie chce słuchać twoich jęków. - Ten głos jest inny, twardszy. Nie znam go, a jednak wydaje mi się znajomy. Kojarzy mi się ze Śmiercią, której spojrzenie wciąż czuję na sobie. Może to jest Ona? Może to właśnie teraz ma to zakończyć?
Gwałtowne szarpnięcie i jestem na szorstkich, wyszorowanych kamieniach. Drapią moje kolana. To jest rodzaj przyjemnego bólu. Dzięki niemu wiem, że coś zwraca na mnie uwagę. Że dla Czegoś nie jestem powietrzem.
Kiedy wychodzę na zewnątrz, znowu normalnie widzę. Nie czuję też bólu. Tępe pulsowanie wciąż przypomina o przebudzeniu, a mięśnie dalej domagają się pożywienia. Czerstwy chleb wymoczony w mleku nie jest dla nich wystarczający. Dla mnie jest. Światło już mnie nie oślepia - przyjemnie ogrzewa moje wysmarowane olejkami plecy. Czuję ostry, nieprzyjemny i drażniący zapach. Nie podoba mi się on, nie narzekam. Mam nic nie mówić. Popchnięcie kijem przypomina mi o tym, żebym ruszył dalej. Moje gołe stopy uderzają o drewniany podest. Nie czuję wiatru. Zupełnie jakby się zatrzymał, z zafascynowaniem patrząc na krzywdę i ból. Może nie jest usatysfakcjonowany, bo zaraz delikatny powiew porusza nieruszone krople wody, które schowane w moich włosach, nagle zostają bezczelnie zrzucone na nagi kark.
Głos-chyba-Śmierci rozkazuje mi się zatrzymać, a ja staję w samej opasce, nie próbując nawet rozejrzeć się na boki. Wiem, że obok mnie stoją inni. Drażniący zapach jeszcze bardziej się nasila, a niezręczne ruchy towarzyszących mi istot, zdołają wprosić się w moje pole widoczności. Nie ruszam się nawet o cal. Stoję, a moje ciało - osłonięte tylko przepaską zasłaniającą krocze - powoli zaczyna się sprzeciwiać. Mięśnie, bite, zmęczone, głodzone, nie chcą godzić się na brak ruchu. Tępy ból w prawym udzie się nasila, a krople potu perlące się na moich brwiach, w końcu kapią mi do oczu. Znowu widzę niewyraźnie, więc parę razy mrugam. Ktoś głośno krzyczy, ktoś inny go przekrzykuje. Dopiero teraz widzę mnóstwo ludzi, którzy pomimo swojej zachłanności, wciąż nie próbują zbliżyć się do podestu, trzymając stosowną odległość. Czas mija, a ja jestem co jakiś czas dotykany. Nikt mnie o nic nie pyta, niektórzy otwierają moją buzię, spoglądają na paznokcie, ściskają krocze. Stoję niewzruszony, kiedy ludzie powoli się rozrzedzają.
Stoję nawet wtedy, kiedy ktoś używa mojego imienia. Nie mogę jednak dłużej stać, kiedy ktoś znowu pcha mnie w plecy, a ja w końcu ruszam głową. Patrzę zdezorientowany, przez chwilę myśląc o tym, by wyrazić sprzeciw komuś, kto przerwał moją bezczynność. Przestań - karcę się w myślach, spoglądając na młodą, przystojną twarz. Ona uśmiecha się do mnie, a niebieskie oczy śmieją się razem z nią. Brązowe włosy powiewają na wietrze, a skrojony, fioletowy płaszcz tańczy wokół nich. Wtedy słyszę głos Śmierci:
- Zostałeś sprzedany.
Ciąg dalszy nastąpi. 


Pewnego zimnego, nudnego dnia 1951 roku, dupki z całego świata postanowiły, że pomędrkują sobie w Genewie, totalnie zlewając potrzeby zwykłych ludzi. Pewnie przyszli tam na posiadówę i dobrą kawunię. Nieważne — ważne jest to, że pewien mniejszy Dupek (tak, napiszmy wielką literą), stwierdził, że może jednak coś zrobią, nie wychodząc tym samym na bezuczuciowych oszołomów. Pomędrkowali, trochę pokrzyczeli (żeby plebs przypadkiem nie wpadł na pomysł, że oni wszyscy to tak naprawdę w dupie ich mają), opluli paru ziomków dookoła siebie. I stworzyli definicję uchodźcy.

Według nich — a także (no, mam nadzieję) — większości ludzi na świecie, uchodźcą była osoba, która nie uciekała z przyczyn majątkowych (no, chyba że chodziło o to, że na ich dom spadła bomba z napalmem), a z powodu prześladowań religijnych, rasowych czy innego gówna. Ważne (notujcie!) - taka osoba była w niebezpieczeństwie. Uciekała, bo coś mogło jej odciąć łeb, zgwałcić siostrę i połamać nogi dziecku. Uciekała, bo państwo nie mogło zapewnić jej ochrony. Niefajna sprawa, co?
Wszystko przez to, że jacyś kretyni z wielkim spluwami stwierdzili, że fajnie stworzyć państwo terrorystyczne (sic!, jak dobrze, że nikt im nie pomógł!), zabijać ludzi i robić chodzące bomby. Syryjczycy i Irakijczycy (bo to głównie o nich chodzi, choć nie tylko — patrz cała Afryka), stwierdzili, że może chcą, żeby ich dzieci miały jakąś przyszłość. Czy coś się spierdoliło po drodze — czy trybiki w Europejskim Niebie nie zatrybiły — nieważne.

Banda przestraszonych, wycieńczonych i — a przynajmniej tak się może wydawać — bezpiecznych uchodźców wpadła do Europy, przy okazji zabarwiając ją nieco. Fajnie, mogło potoczyć się inaczej — wyszło tak. Niemcy (to ci, co mają największą gospodarkę w Europie i czwartą na świecie, jakby co) przyjęli większą ich ilość. Francja również, tyle że tam organizacja tak do końca nie podziałała (iks de, świetnie sobie poradzili z rozmieszczeniem tych popierdziuchów ze Wschodu), a Brytyjczycy (gracz numer dwa w UE), pomyśleli sobie - „hej, dlaczego mamy przyjmować obcych czarnuchów, skoro mamy już swoich?”, zostawiając Unię z pokaźną dziurą. Niewielka szkoda.
Ważne jest to, że to jednak nie Brytyjczycy czy Francuzi zaczęli się najbardziej oburzać, walić sobie do mediów, które krzyczały, że każdy terrorysta to uchodźca (och, kocham to stwierdzenie, naprawdę), a baby to powinny ściągnąć te szmaty z głów, bo to europejska kultura. Nie, to nie byli oni. To byliśmy my.

Według części Polaków (trochę przerażającej ilości); poczciwy, dobry uchodźca musi mieć:
1. Niezłą brodę, bo przecież nie będzie miał gdzie schować swojego kałacha,
2. Trzy koza oraz osła (bo przecież zawsze musi być coś na deser),
3. Zajebistą umiejętność robienia kebabów (oczywiście, wciąż gorszą od Polaków),
4. Najnowszego iPhone’a (co z tego, że od trzech lat ten smartfon wygląda dokładnie tak samo, nie wiem, jak ci spryciarze rozpoznają te modele). Opcjonalnie — ładowarkę do niego.
No i, najważniejsze, pięć kilogramów trotylu w skarpetce. Jeśli ma mniej, NA PEWNO nie jest uchodźcą, bo przecież nie może wysadzić połowy metra.

Znając tę definicję, można z nieco większym zrozumieniem zacząć oglądać pewien-kanał-przyrodniczy-który-na-pewno-nie-zaczyna-się-na-N, gdzie w roli głównej są Polacy. Tak, Polacy. Nie będą pisać, ile dokładnie procent, z którego województwa, z jakiej szkoły, o jakim nazwisku (to tylko do ułatwienia, żeby później nie było, że jakoś was nienawidzę). Polacy zachowują się trochę tak, jak Stany Zjednoczone po drugiej wojnie światowej. Zrzucają na siebie wszystkie troski tego świata, wiedzą o wszystkim i — co najlepsze — wypowiadają się na temat uchodźców. Tych paskudnych, leniwych terrorystów, którzy napadli Europę i kradną socjal. Pewnie, że tak jest. Znowu — nie będę rzucać cyframi — ale wystarczy krótkie, nieprawicowe spojrzenie na Google, by zaraz znaleźć statystyki o zamachach w Unii Europejskiej. O, co się okazuje? To jednak nie ci straszni uchodźcy są największym procentem zamachowców. Większość to ludzie URODZENI już w naszej pięknej, bezpiecznej UE. Pewnie — zdarzają się też przypadki, że przez zapchany filtr (no, może teraz trochę mniej), przecieknie jakiś syf, ale to tylko mały ułamek. Mały ułamek ludzi z ogromnej ilości, którzy wciąż potrzebują naszej pomocy. A my wolimy ich opluwać, śmiać się z ich religii i nie przyjmować ich do siebie. Bo co? Przez polską zaściankowość, rząd (nie będę mówić nic o polityce, serio) niesprzyjający uchodźcom i media, tak? Przez ten cholerny smród, który wydobywa się z naszych przegniłych serc. Nie wszystkich — jasne — pewnie Tej Gorszej Mniejszości, ale wciąż. Mieszkam w Niemczech już trochę i Niemcy, naprawdę — to nie jest idealny naród, ale w jednym przewyższa nas — nie mają za złe uchodźcom, że znaleźli się u nich w kraju. Że siedzą na socjalu, który NALEŻY się Niemcom, Europejczykom i (oczywiście) Polakom. Mają za złe rządowi w Niemczech (chociaż, widocznie, nie aż tak bardzo, skoro Merkel będzie niedługo szesnaście lat w tym kurczydołku), w Brukseli, w Turcji. Mają za złe ONZ. Ale — na Boga — nie plują jadem na uchodźców, którzy UCIEKLI przed wojną. Uciekli przed torturami, nękaniem, życiem w terrorystycznym państwie. Uciekli do lepszego świata, być może dlatego, żeby później móc wrócić i odbudować swój. A co spotkali? Polaków, którzy rzucają swoimi zdechłymi żartami o arabskim języku urzędowym w Niemczech (uwaga, Syryjczycy mówią po… syryjsku, a nie arabsku!), wyzywają ich od nierobów, nie przyjmując ich do swojego kraju. Nie napiszę, że nie — trzeba pogratulować Mediom. Serio, tak zajebistego zjebania wizerunku Uchodźcy (tego mistycznego, złego Uchodźcy), mogliby pozazdrościć najlepsi z XX wieku. A nie wiem, czy jest czego.

Mam znajomych z Syrii, Afganistanu, Maroko (teraz jest tam całkiem spokojnie), Iranu, Iraku, Turcji. I naprawdę — oni jeszcze bardziej nienawidzą terrorystów niż my. Oni jeszcze bardziej się ich boją. I — cholera jasna — to oni przeżywali męki po tamtej stronie. Większość z nich to porządni, całkiem zabawni ludzie. Jasne, trafią się skurczybyki i wredoty, ale — bądźmy szczerzy — mamy z tym doświadczenie. Chodzi mi o to, kończąc ten przydługi wywód, że jestem pewien, niemal w stu procentach, że oni, w naszej sytuacji — przyjęliby nas. Pomogliby nam, poczęstowali, ugościli. Nawet, jakby nie mieli takiej możliwości. A Polacy?
No właśnie.
Elo.
Cześć.
Albo nie, bo wyjdę na niesprawnego umysłowo sztywniaka. Napiszę…
Siema. O, od razu bardziej luzacko. Czuję już, że staję się spoko ziomkiem. Takim, no wiecie, od serca.
Cholera.
Właśnie o to mi chodziło. Od całego, calutkiego roku. Dużo ludzi (no dobra, góra siedem osób), pisało, żebym zaczął coś skrobać. Zazwyczaj kończyło się to na ziewnięciu, czasami potrafiłem obrócić się na piąty bok, czasami - ale to już naprawdę rzadko - robiłem sobie herbatkę. Teraz, późnym popołudniem, siedząc w, kurde, szlafroku, stwierdziłem, że coś zacznę robić.
Dlatego jesteście tutaj. W mojej dziupli, w moim zaciszu, na moim kwadracie (bo, no ba, joł-joł na zawsze).
Od czasu do czasu, będę się starał przekonać moje wewnętrzne Coś (nazywanie Coś leniem, to trochę jak mówienie, że Gargamel ma dojrzały fanbase grubych, sterotypowych, opryszczałych amebiaków pospolitych), dając Cosiowi herbatkę i ciasteczka, żeby pozwoliło mi tutaj coś udostępniać. Trochę zagmatwane - wiem. Jednak - sami powiedźcie - kogo nie przekonają ciasteczka z herbatką?
Moje pomyje będą traktować o różnych rzeczach; począwszy o życiu w Niemczech, przechodząc na krojenie ziemniaków, o współczesnych idiotach kończąc. Ostrzegam, tak na serio, jeśli nie polubisz mnie teraz (tak, cholera, w tym momencie), to możesz od razu przestać czytać. Lubię powyzywać, powywyższać się i pobyć rasistą narodowym. Dlatego nie wątpię, niektórzy odpadną (selekcja yntelygency).
Mam też nadzieje, że więcej zostanie.
Podjeżdżając pod koniec tego… wstępu, chętnie będę się was pytać o zdanie i o to, o czym mogę napisać. Nie łudźcie się - pewnie będziecie mieli wpływ na tego bloga jak Murzyn na Konfederata, ale warto próbować. Przecież - patrząc na to z rudego punktu widzenia - piszę dla was. Nie dla siebie.

Elo.